top of page

Dziennik kapitański: Pierwszy dzień wyprawy – „Podróż”

Zaktualizowano: 1 wrz

Wyprawa Letnia do Norwegi
Wyprawa Letnia do Norwegi

Po całym dniu pakowania plecaka, jeżdżenia po sklepach i dokupywaniu pierdółek w końcu udało mi się go spakować. Mam nadzieję, że niczego nie zapomniałem.

Tak to już jest, gdy nie rozpakowujesz plecaka, biegając ze szkolenia na szkolenie. Wszystko masz niby spakowane, a przed dziesięciodniową wyprawą zawsze trzeba wszystko na nowo przemyśleć: ogarnąć mapy, sprawdzić ludzi, przewidzieć możliwe awarie, kupić ubezpieczenie. Najgorsze dla mnie jest to, że część osób nie przyjeżdża na wyprawę przygotowawczą, gdzie mogę poznać daną osobę i ona mnie, przeanalizować jej słabe punkty i pomyśleć nad planem ewentualnej pomocy. Mówię tu o psychice, ponieważ survival to głównie nasza głowa. Moja praca to trochę jak praca psychoterapeuty. Muszę widzieć i czuć osobę, którą zabieram w teren. Muszę dostroić się do każdego uczestnika, żeby móc improwizować i planować. Muszę wiedzieć, na ile mogę sobie pozwolić, wystawiając te biedne, niczego nieświadome dusze na ból i cierpienie. Często nie muszę się bardzo wysilać; zmienne warunki atmosferyczne – w tym wypadku norweskie pustkowia Parku Narodowego Hardangervidda, bezkresne przestrzenie, wszechobecne strumienie, rwące potoki, rzeki i lodowce – robią swoje.

Lodowce kryją pod swoimi zlodowaciałymi kopułami niebezpieczne pułapki. Ale najgorsze, a zarazem najlepsze jest to, że gdy przyjdzie nam się zmierzyć z chmurami, deszczem, wiatrem i burzami na wysokości tysiąca trzystu metrów nad poziomem morza, dusze uczestników moich wypraw krzyczą: „Co ja tu robię? Po co mi to było?”. Oczywiście po powrocie, gdy odpoczniemy w cieple własnego domu, przychodzi myśl mówiąca: „Muszę wyruszyć jeszcze raz! Chcę więcej!”.


Outdoor uzależnia i trzeba być tego świadomym. Ten ciągły, minimalny impuls od adrenaliny sprawia, że człowiek chce więcej i bardziej. To właśnie to w tym kocham.

Pociąg z Warszawy do Gdańska miałem o drugiej dwie w nocy, ale oczywiście trochę się spóźnił. Pomyślałem: „Zaczyna się przygoda”. W pociągu zmogło mnie trochę i zamiast wysiąść na głównym dworcu, obudziłem się w Gdańsku Wrzeszcz. Dobrze, że nie pojechałem dalej. Choć zawsze biorę spory zapas czasowy, istniałoby ryzyko, że nie wyrobię się na samolot. To dopiero by było! Odpowiedzialność za innych to jedna z cech, którą trzeba posiadać, jeśli chcemy zostać instruktorem survivalu czy przewodnikiem.

Na lotnisku jak zawsze rozgardiasz: dopakowywanie plecaków, odprawa. Zazwyczaj wszystko przebiega pomyślnie, ale tym razem była jakaś dodatkowa kontrola. Ewidentnie było widać spięcie u pracowników gdańskiego portu lotniczego. Przyczepiali się do wszystkiego, powerbanki oglądali z każdej strony, nie pasowały im nasze zabezpieczenia sprzętu.

W samolocie pełne obłożenie, na szczęście klimatyzacja działa. Nie znoszę duchoty i gorąca. Spałem dziś pewnie ze dwie i pół godziny. Miałem przespać się w samolocie, ale kupiłem kawę. Sypaną kawę, jest naprawdę świetna. Polecam, jeśli będziesz lecieć Wizz Airem.

Kolejny etap – Bergen. Tu nasze kroki skierowaliśmy do wielobranżowego sklepiku, gdzie zazwyczaj kupujemy butle z gazem, chociaż można je dostać praktycznie w każdym sklepie w miejscowościach turystycznych. Jest szansa, żeby rozmienić korony na drobne, chociaż pani przy kasie, dostając kolejną pięćsetkę, patrzy na nas z grymasem.

Autobus do centrum Bergen, na dworcu szybkie jedzenie i dalej w drogę w kierunku Kinsarvik. W oczekiwaniu na autobus pozwoliliśmy sobie na degustację lokalnego piwa, a nawet kilku różnych smaków tego złocistego trunku. Pamiętaj jednak, że mandat za picie w miejscu publicznym może wynieść nawet tysiąc pięćset koron.

Degustacja na dworcu autobusowym trwała w najlepsze. W ostatniej chwili spojrzałem na zegarek. Tyle nam zostało do odjazdu, a musieliśmy jeszcze znaleźć stanowisko. Jest! Stoi na przystanku! Wrzuciliśmy plecaki do luku bagażowego, kupiliśmy bilety i radośnie wyruszyliśmy w podróż. Widoki z okna były niesamowite. Trasa biegła w pobliżu przepięknych fiordów, nad którymi piętrzyły się masywy górskie.

Trzydzieści minut przed naszym przystankiem przesiadkowym na prom przysnąłem na chwilę. W końcu spałem tylko dwie i pół godziny. Ktoś krzyczy: „Wysiadamy!”. W pośpiechu łapię mały plecak, wysiadam z autobusu, zabieram duży, autobus odjeżdża, a my szybko biegniemy na prom. Pan z obsługi czekał, machając ręką, żebyśmy się pospieszyli. Norwegowie patrzą i można odnieść wrażenie, że myślą o innych. Brakuje tego niektórym Polakom, którzy mają wszystko i wszystkich gdzieś.


Płyniemy. Ufff, udało się! Teraz kolejny prom i będziemy u celu.

Ale nie jest tak kolorowo. W połowie drogi przez fiord zorientowałem się, że zapomniałem zabrać kijków trekkingowych z autobusu. Masakra! Trochę się wkurzyłem, bo to moje ulubione kije. Sporo kilometrów z nimi zrobiłem. No nic, może uda mi się kupić w pobliskim sklepie jakieś zapasowe.

Nasze kroki skierowaliśmy nad rzekę: szybka kąpiel, orzeźwienie, nagroda odebrana. Jest już po dwudziestej drugiej, więc najprawdopodobniej nie zalogujemy się na żadnym polu namiotowym, ale spróbowaliśmy. Nasze przypuszczenia były słuszne – odesłano nas z kwitkiem. Wróciliśmy nad rzekę. Nieopodal cmentarza jest piękny, przystrzyżony trawnik, w sam raz, żeby rozbić tam namioty. Trafiło nam się też źródło wody, mały kranik. Obok znajdowało się gniazdko, więc podładowałem telefon. Zawsze to trochę zaoszczędzonej energii.

Około północy położyliśmy się spać. Ale zanim to zrobiliśmy, musieliśmy pozbyć się norweskiego przysmaku w postaci cytrynówki, którą kupiłem w jednym ze sklepów z alkoholem. W końcu kolejne dni będą ciężkie i każdy gram naszych plecaków zrobi różnicę. Poza tym integracja jest ważna. Ludzie muszą się przed sobą trochę otworzyć, pośmiać i sprawdzić, na ile mogą sobie pozwolić z innymi.



Komentarze


Post: Blog2_Post
bottom of page